Jarosław Nowak
Instruktor Polskiego Związku Alpinizmu
Back

O nadziei, dojrzałości i asekuracji w tradzie. I ambicji też trochę.

Dziwne mamy lato tej wiosny, Polska albo deszczem permanentnym stoi, albo burzą z gradem a jak nie… to upałem niemiłosiernym. Każda z tych opcji pod wspinanie słaba, choć wybrałbym upał w sumie, na zasadzie mniejszego zła. W tą niedzielę główne skrzypce, a w zasadzie perkusję, grał deszcz… bębniąc całą drogę w przednią szybę samochodu, już od samego Sącza. Plan był na Smoleń lub Biśnik. Uzupełnić wspinaczkowy wykaz, dróg tradowych. Głównie w jakieś 6.1 a przy dobrych wiatrach, wstawić się w Rysę Klamera na Zegarowych i ewentualnie rozpatentować na nie odległym Biśniku, Miski Uniwersum… za „skromne” 6.4+/5… przyznacie plan prosty, naiwny w założeniach a w tej pogodzie… cóż, ciężko wykonalny…

Ale nadzieja umiera ostatnia… mamrotaliśmy w deszczu podchodząc pod ścianę Skał Zegarowych… Spojrzałem na towarzysza niedoli, Marka i spytałem, czy my w ogóle jesteśmy normalni? „Nie”, odparł wzruszając ramionami i dodał, „kto nie ryzykuje ten nie pije szampana”… Weszliśmy w ciemny, ponury las na podejściu i ze zdziwieniem zauważyliśmy, suche plamy liści pod drzewami… WTF? – jakby rzekło młodsze pokolenie. Spojrzawszy na ścianę Zegarowych dostrzegłem wspinający się zespół, słownie jeden zespół, w skale, pomimo deszczu. Wzrok już nie ten, głowa pewnie też, ale no do jasnej ciasnej są wspinacze, widzę i nie urojone to jest… Jakimś zrządzeniem losu okazało się, że lało wszędzie dookoła a tam tylko delikatna mżawka i stoją te piękne białe i na w pół suche ściany zapraszając do tańca. Dotknąłem ściany, „no sucha nie jest, ale mokra też nie… da się przytrzymać chwytów… nie ma dramatu”. Szybka decyzja i lecimy dzwoniąc jak pokutnicy, szpejem, pod Wielkie Zacięcie. Piękna długa rysa w zacięciu Zegarowych za 6.1+… Lekko przewieszona, zwłaszcza na starcie, szybko przywołała mnie do porządku, pozbawiając dwóch największych camów jakie miałem. Kolejne metry szerokiej na kilkanaście centymetrów rysy, otoczonej gładkim dość zacięciem, kilkakrotnie przywołały gorzką refleksję… Jaro… GLEBA, trzeba coś założyć. Tylko co. Sam drobny szpej a rysa przez duże R… i ta wilgoć, która sprawiała, że droga dawała w palnik non stop, powodując ciągły uślizg nóg… 5m od ostatniego przelotu, tricam nr 2 w jakąś dziurkę. Płytko. Może utrzyma a może nie… jak wcześniej nie wyskoczy bo na miejscu trzyma go tylko wąski skrawek skały… Od być albo nie być, wąska granica 5mm wapienia. Kruchego. Nic to. Trzeba iść albo się wycofać. Tam chyba coś jest… powoli naprzód. Kolejne 5m i oto jest, uszko. Piękne, koślawe, kruche, mizerne, piękne bo jest, skalne uszko. Na osłodę pomyślałem, ale za to nowy rep przewlekłem, 6mm, jeszcze pachnie fabryką… nawet dwukrotnie… Podbudowany kolejne 6m do stanowiska już uskrzydlony gnałem jak wiatr… Ślizgający się po falach… z lekka. Klik topowej wpinki.

I wtedy mnie olśniło. Ostatnimi czasy zastanawiałem się co się dzieje, że taki rozdźwięk mam pomiędzy on sightem na tradzie a sportem. Jako młodszy znacznie chłopak potrafiłem z Norbertem czy Andrzejem moimi dawnymi partnerami wspinaczkowymi ciągnąć jak wariaci zimą w prawie gładkiej granitowej płycie, zębami nieomal, wyciągi z asekuracją tak marną, że teraz jak o tym pomyślę, to mi skóra cierpnie nieraz… Olśniło mnie. Trad to wspinanie a i owszem. Ale wspinanie jak każde inne wspinanie, albo to umiesz albo się tego uczysz, pewnie nawet nauczysz w końcu. W sumie nic strasznie odkrywczego. Więcej rys może. Sprzętu grubo więcej… Ciężej przez to. No więc właśnie. Trad to to także a może przede wszystkim asekuracja. I dopiero wspinanie. Nie jak na sporcie, co 3m przelot i gra. I można jechać po bandzie. No nie. Nie gra. Nie ta jakość. Czemu zakładamy duble. Czemu przed większymi „run outami”, Pete Whittaker, mistrz tradowy naszych czasów, potrafi założyć nawet do 7 przelotów na długości 1m? Znajdźcie ten film koniecznie na popularnym serwisie z filmikami. Pierwszy lot w gładkiej płycie wypruł prawie wszystko z ryski pod spodem… To jest ta różnica. Dotarło do mnie jak wiele czasu nieraz spędzam zakładając przeloty, często w trudnych pozycjach, pojedyncze, czasem zdublowane i nie do końca dające pewność przetrwania po konkretnym locie… I jak bardzo to siedzi w podświadomości nie pozwalając się wspinać na sto procent… Ile to mnie siły kosztuje a jednocześnie odbywa się poza świadomością. Kiedyś beztroska i młodość zacierały te bariery i człowiek się wspinał myśląc że to jest najważniejsze… Lata wspinania, rodzina i doświadczenie zmieniają percepcję. Trad to strategia aby nie „wypluć” się za wcześnie z istotnego sprzętu. Trad to jakość asekuracji. Kto potrafi szybko zakładać przeloty wysokiej jakości może sobie pozwolić na więcej w skale. Może zacząć się wspinać. I prowadzi trudniejsze drogi. Ale trad to też dojrzewanie. To proces który prowadzi Cię od czterech, pięciu marnej jakości przelotów na pojedynczy wyciąg, bo jest względnie łatwo, bo daleko do gleby, bo jakoś to będzie, do zdrowo rozsądkowego szacowania, co jest bezpieczne a co nie jest. Do ważenia na szali i kompromisów, pomiędzy utratą sił, szybkim wspinaniem, obiektywnymi zagrożeniami i niezdrowymi ambicjami… A bezpieczeństwem. Trad to dojrzewanie, które widzisz dopiero gdy ponownie po latach, wchodzisz do tej samej wody…

I na koniec o ambicji trochę. Nie za dużo. Poszliśmy z Zegarowych na Biśnik. Bo na Klamera było za wilgotno. Rysa – Przez Kratę. Wiedziałem, że tydzień temu zrobił ją kolega. Łukasz Wini Szwarczyński, którego bardzo sobie cenię. Można było przypuszczać, że będzie czysta… i pewnie ciekawa skoro się w nią wstawił. Generalnie mimo wyceny – bo raptem 6.1 wyglądała przerażająco i nieciekawie. Dobra robię… w sumie też bym ją chciał mieć na koncie… Wilgoć w pierwszej partii, syf i dość wymagająca asekuracja sprawiła, że szybko, już miałem dość i miałem odpuścić. No ale Wini zrobił, więc się da, jest dobry przykład. No kilka zgięć, na pewno dalej jest łatwiej. Przecież, nie powiem, że wilgotno i nawet nie spróbowałem. A może ona nigdy nawet tak naprawdę nie schnie? Pół godziny przemieszczania się centymetr po centymetrze i w walce z samym sobą… przedarłem się z przewieszonego fragmentu w pionowy komin… W środku sucho, pewniak, pod nogami założona solidna nylonowa pętla z porządnie zaklinowanego kamienia czy czegoś podobnego… cóż może się stać. Czy w ogóle z takiego komina da się wyjechać? Kilka metrów wyżej okazało się, że komin zaciska się na tyle, że zaklinowałem się kaskiem. Aby pokonać ostatnie metry drogi, trzeba było wyjść z niego na zewnątrz w strefę deszczu… Dyndająca posępnie na szpejarce zielona parasolka, cam nr 6, dzwoniąc niczym dzwonnik z Notre Dame przypomniał o swoim istnieniu. Nagle okazał się przydatny. Siadł jak to w myślach określiłem… jak złoto. Idealnie… w ostatnim momencie… I tak. Da się wyjechać… z mchem w zębach mając mokre od deszczu ręce, stanowisko przed twarzą, nagle poczułem, że zsuwam się w dół… Zanim moje ręce trafiły na jakiś chwyt zdążyłem uspokajająco rzucić okiem na przelot i pomyśleć…. Wini, da się, nawet w deszczu. Cztery pociągnięcia i epicka wpinka do stanu. Zielony ze szczęścia, a może deszczowego glonu, sfinalizowałem ten onsight. I ta satysfakcja. Nie poddałem się. A droga okazała się nawet dość dobra.

Oprócz powyższych pociągnąłem jeszcze dwie drogi, zaś na Miskach Uniwersum w przebiegu tej drogi odkryłem gniazdo sikorek. Odpuściłem im, „niech bydlę też ma coś z żywota”… Pora już była wracać… Na pewno dojrzalszy o nowe doświadczenia… ale i bogatszy o pewne przemyślenia… Choćby o to, dlaczego twierdzenie, że „camy nie trzymają na jurze” jest po prostu… fałszywe. I ile jest warta prawdziwa męska przyjaźń w taką „dupiatą” pogodę jak ta. Ach, i o słabej, rozpuszczalnej kawie… Ale o tym innym razem 😀

Jarek Nowak
Jarek Nowak
https://www.kursy-wspinaczkowe.pl